Gdy lofocka pogoda postanowiła mnie wygonić (na zimno byłam przygotowana, ale zimno z deszczem to już żadna frajda) tradycyjnie plan podróży uległ zmianie na bieżąco… Postanowiłam jeszcze dać sobie oddech po szaleństwie mocnych wrażeń i długiej jeździe na południe, a przed nieuniknionym wejściem na prom. Wybór padł na Olandię. Nie przyszło mi do głowy, że nie bez powodu na tej wyspie w swoim czasie zbudowano 2000 wiatraków… Na miejscu okazało się, że od wiatru to akurat nie odpocznę (aczkolwiek nie był to już wicher smagający zimnem)…
Olandia to wyspa płaska jak stół (a raczej wapienne płyty z których powstała), z unikatową formacją roślinną jaką jest alvaret (a na nim 30 gatunkami storczyków!), ogromną ilością ptaków (nie trzeba być nawet ornitologiem amatorem by zauważyć ich różnorodność), malowniczymi latarniami morskimi na obu końcach wyspy, najprawdziwszym morskim wrakiem na plaży, zachowaną sporą ilością drewnianych wiatraków, prehistorycznymi cmentarzyskami i wszędobylskimi krowami i owcami:) Monotonia alvaretu sprzyja nieśpiesznym spacerom, błądzeniu i wyciszeniu. Taka pustka ostatniej szansy przed powrotem do kraju, gdzie szacunek do przestrzeni publicznej i innych jest raczej ujemny:(
Cóż, a wśród nieprzyrodniczych atrakcji Olandii wyróżniają się urocze miasteczka, przytulne przydomowe kawiarnie, otwarte do zwiedzania pracownie rzemieślników i artystów, samoobsługowe sklepiki z dobrami z gospodarstw, no i oczywiście wiatraki. Gdybym miała spędzić tam długie wakacje chyba bym się zanudziła, ale zatrzymać się na dwa-trzy dni to doskonały pomysł:) Jeśli jednak wyspa miałaby być celem samym w sobie, to zdecydowanie bardziej atrakcyjna jest jej południowa część, będąca jednym dużym rezerwatem przyrody.