Marzenie spełnione.
Nawet jeśli dojazd i powrót zabrał więcej dni niż czas spędzony na miejscu, nawet jeśli nie udało się zrealizować zaplanowanych trekkingów, nawet jeśli zapach suszących się dorszy jest…hm, „trudny”… Ta wyprawa była warta każdej pupokilometrogodziny spędzonej za kierownicą bądź na siedzeniu pasażera… Zwłaszcza, że oprócz głównego celu jakim był archipelag Lofotów, miał miejsce niejeden super przystanek po drodze. Zwłaszcza, że po drodze spotkałam najprawdziwsze RENIFERY!
Wrażenia trudno opisać słowami innymi niż banalne „zapierające dech w piersiach”… Jeśli niesamowitość i monumentalność przyrody może samym swym wyglądem pokonać i zmęczyć to chyba tylko tam. Przytłaczające, surowe piękno Lofotów sprawiało, że czułam się jednocześnie bezgranicznie szczęśliwa i smutna, ale takim spokojnym smutkiem spełnionej baśni…
Może więc i bardzo dobrze się stało, że pogoda się załamała i skróciła pobyt, na więcej nie miałam już pojemności w wysmaganych zimnym wichrem głowie i duszy. Bo jeśli chodzi o serce, to kawałek po kawałku zostawiam je na północnym brzegu Bałtyku… I jest już dla mnie pewne, że tą daniną opłacę także przyszłoroczne wakacje. Nawet jeśli znowu przyjdzie mi rozbijać namiot w 3°C, zabierać na czerwcowy urlop grubą, polarową kołdrę, a z racji dnia polarnego mieć podkrążone z niewyspania oczy:) Jestem raczej takim niedzielnym podróżnikiem (czyli zwykłą turystką po prostu), ale każdy wyjazd przynosi nowe doświadczenie i chcę wierzyć, że z czasem zahartuje mnie na bardziej ekstremalne przygody. Z drugiej strony chciałabym nigdy nie utracić poczucia ekscytacji, oczekiwania i niepewności jakie mi towarzyszy gdy zaczynam podróż (na razie przez bardzo malutkie p), nawet w najbardziej banalnym kierunku… Chociaż ten akurat taki nie był:)
Pierwszy raz byłam tak daleko od domu, pierwszy raz w życiu byłam za kołem podbiegunowym, pierwszy raz widziałam słońce przez całą dobę nie znikające za horyzontem, pierwszy raz widziałam tak nieprawdopodobne krajobrazy… W tym zachwycie i zdumieniu napstrykałam całą masę tak przeciętnych zdjęć, że aż nie mogę uwierzyć:( Właśnie w chwili kiedy pomyślałam, że zrobiłam fotograficzny krok (kroczek) naprzód… Taka lekcja pokory. To głównie moja nieumiejętność i pośpiech (jakby mi ktoś miał te widoki wówczas zaraz odebrać), ale i troszkę to, że naprawdę niełatwo zamknąć Lofoty w małym, płaskim obrazku… Z pewnym fotorozczarowaniem wobec tego co widziałam w Naturze, wybrałam jednak poniższe liczne (jednak!) kadry, głównie po to, by przypominały mi, że naprawdę tam byłam i widziałam te miejsca na własne oczy! Że w szarawarach i szaliku szłam w środku „nocy” na nieziemską plażę. Że widziałam niejedną tęczę na Lofotach. Że patrząc na strome góry i turkusowe morze, w czapce i rękawiczkach (aczkolwiek z zaskakującą opalenizną na twarzy!), wypiłam niejedną kawę z nawianym arktycznymi podmuchami bialutkim piaskiem. I niech się światowi bariści chowają, to były najlepsze kawy w całym moim życiu!
Świetny informator o Lofotach i galeria znakomitych zdjęć: TU
super zdjęcia! Przepięknie tam :)
PRZEPIĘKNIE! Zdjęcia nie oddają pełni urody Lofotów… :)